Ała. Boli mnie wszystko. I to nie dlatego, że ćwiczyłam na wf, ale dlatego że sama sobie robię krzywdę. Wczoraj dobie zrobiłam ranę na lewym kciuku (niespecjalnie!) - dosłownie wycięłam sobie kawałek skóry. Boli. Poszłam na konkurs z niemca no i miałam później ponad godzinę przerwy. Więc co. Z dziewczynami do naszej trenerki podbijamy, czy da nam piłkę. Więc sobie grałam z rozwalonym palcem. Wracając ze szkoły, kiedy chowałam rower walnęłam się z całej pety głową w rurkę. Okej... Wysłał mnie tata do Praktikera. Miałam mało czasu więc się śpieszyłam i oczywiście nie kontrolowałam siły z jaką zaciskam ręce na kierownicy. Dzięki temu gdy je od tej kierownicy oderwałam, palec pulsował bólem. Szybki powrót do domu i znowu ta sama historia. Późnej chwila żeby się przebrać i na busa, który oczywiście się spóźnił. wysiadłam przystanek za wcześnie, więc jeszcze musiałam podbiec. W ramach tego biegu źle stanęłam przez co na początku myślałam, że skręciłam kostkę, jak po chwili się okazało udało mi się ją tylko nadwyrężyć. Potem kolejny ból. Ale tym razem wewnętrzno- sercowy. Pojechałam zawieźć rzeczy ojcu i poprosiłam mensza, aby mnie doprowadził do końca, bo ja okolicy tamtejszego miejsca nie znam. Wysiadam z busa. Czeka oczywiście mój monsz i.... bezosobowa istota. Pierwsza myśl? Co ona tu robi, miała być na koszykówce. Ale fajnie! Chwilę potem kolejna rana. Oczywiście odsunęła się. W sercu sztylet, w brzuchu miecz. Bolało bardziej niż kostka, bardziej niż palec.
Co chwilę ból. Tworzony przeze mnie. Tworzony przez innych. Chyba moim życiem na razie będzie rządził ten ból. A to dopiero początek tego tygodnia. Dopiero początek....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz